Pływać każdy może
Pływać każdy może. Ale nie każdy umie. A nawet jak umie, to nie zawsze chce. A już naprawdę rzadko ktoś, kto umie pływać chce popłynąć dla kogoś. Tak jak Adam Jerzykowski, pracownik PriceWaterhouseCooper i wolontariusz naszej Fundacji, który chce dla nas przepłynąć Zatokę Pucką czyli dystans z Helu do Gdyni. Nie w kij dmuchał – 18,5 km w linii prostej.
Cel: zebranie pieniędzy na rzecz naszych podopiecznych.
Adam chce płynąć, aby upamiętnić swojego dziadka, który kilka lat temu zmarł na chorobę nowotworową. Dziadek zaraził Adama pasją do sportu. Adam założył fundację Swim For a Dream i w ramach jej działań zamierza przepłynąć z Helu do Gdyni w ostatni weekend lipca 25-26 lipca. Pieniądze uzyskane od sponsorów i partnerów przedsięwzięcia przeznaczy na pomoc dla trzech fundacji, działających w województwie łódzkim – Gajusza, Caritasu Archidiecezji Łódzkiej oraz Fundacji Marcina Gortata MG13.
Wszyscy, którzy lubią dużo i często opowiadać o tym, ile to oni czynią w ramach dobrych praktyk, powinni porozmawiać z tym 27-letnim chłopakiem, który działa jedynie przy wsparciu pasjonatów w rodzaju Tomasza Pąchalskiego, trenera reprezentacji Polski w Pływaniu w Wodach Otwartych oraz Marka Jędrzejewskiego, fizjoterapeuty i trenera personalnego. Zespół fachowców uzupełnia Dynamo Lab – laboratorium, pozwalające na przeprowadzenie badań ruchowych oraz wydalnościowych.
Adam działa wyłącznie pro publico bono. Nie będzie miał żadnych profitów ze swojego wyczynu. Oprócz, rzecz jasna, czystego sumienia i spokojnego snu.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Zielono mam w głowie
Zielono mam w głowie, bo mam w głowie ogród. Mogłabym za Wierzyńskim dodać, że fiołki w niej kwitną, ale nie upieram się przy fiołkach. Mogą być inne – malwy, ostróżki, tak bardziej z młodopolska albo krzaki małych angielskich różyczek. Bo to ma być ogród zaczarowany, tak jak ten w ‘Tajemniczym ogrodzie’ Frances Burnett.
Nasz ogród też musi się odrodzić. A nawet narodzić, bo na razie nic tam nie ma. Za ogrodzeniem jak ze średniowiecznego zamku, pustka. Ale za to jak ogród się narodzi, to nasze hospicyjne dzieci się odrodzą.
Potrzebujemy do tych urodzin akuszerów, którzy przy tym cudzie narodzin pomogą. Firma ogrodnicza lub firma – fundator ogrodowego kwiecia. W drugim wariancie jeszcze wolontariusze, którzy za przekazane finanse wybiorą, kupią, posieją i posadzą wszystko, co żywe lub ma ożyć „ zielonym do góry”.
Więc marzę sobie, że na klombach mych myśli wyrosną nie tylko fiołki. Myślę, że mistrz Wierzyński nie miałby mi tego za złe.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka-Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Z Pałacu do Pałacu
Kiedyś dr Małgorzata Stolarska – najlepszy pediatra na świecie – stwierdziła, że trzeba pracować, pracować, pracować, a reszta jakoś sama się zrobi, bo u nas jest ekonomia, ale metafizyczna. I chyba miała rację. Wszyscy najlepsi pracownicy, wolontariusze, pomagacze, firmy dobre znaleźli nas.
Podobnie było z wizytą Pierwszej Damy. Przypadek sprawił, że chciała poznać naszych pacjentów no i przy okazji nas.
Tu Kancelaria Prezydenta
– Chcielibyśmy odwiedzić wasze hospicjum. Po odłożeniu słuchawki czułam wiele obaw. Miałam mnóstwo pytań. Dla niezorientowanych: do Pierwszej Damy mówi się – pani prezydentowo.
Strach stłumiłam kompulsywnym sprzątaniem czystej fundacji, układaniem rzeczy od nowa, wieszaniem lampek i urządzaniem strychu dla rodzeństw. Żadnego malowania trawy na zielono – same potrzebne rzeczy, ujęte w rocznym planie. Tylko jakoś szybciej mi poszło;-) niż zazwyczaj.
W końcu nadszedł ten dzień. 25 listopada, środa, chwila przed godziną czternastą.
Pani Prezydentowa przygotowała się do spotkania, znała imiona zaproszonych dzieci. Miłe zaskoczenie. – Jagienko, wyglądasz ja księżniczka – powiedziała. – no właśnie odrzekła skromnie pięcioletnia dziewczynka w różowej sukni. Z Gają rozmawiały po niemiecku, niestety nie wiem o czym. Kuba dał się wziąć na ręce i sfotografować. W końcu jest księciem. Dzieci nawet bardzo chore mają swój rozum, a przede wszystkim mądre, czujące serca. I postanowiły ich użyć. Oczarowały gości i zostały zaproszone do Pałacu Prezydenckiego. No i my też! Zaraz potem odwiedziłyśmy młodziutką mamę, która oczekuje na narodziny swojej nieuleczalnie chorej córeczki. To chyba najbardziej przejmujące spotkanie tego dnia. Ja zapamiętałam płacz, ale taki dobry, przyjęty, usłyszany. I szacunek dla odwagi, miłości i determinacji zrozpaczonej dziewczyny. Pierwsza Dama podarowała pani Magdzie różaniec od Papieża Franciszka, który dostała podczas niedawnej audiencji.
Poczęstunek
Mamy naszych podopiecznych upiekły siedem ciast, każde przepyszne, przygotowane z najlepszą intencją. Myślę, że pełne wdzięczności za uważność i szacunek dla ich trudnego losu.
Kotek
Jagienka zawsze chciała dostać kotka. Postąpiłam nieco podle i podstępnie i interweniowała Pani Agata Kornhauser-Duda, czy ojciec mógł odmówić? Dziś przyznaję, że moje dzieci nigdy nie miały zwierząt w domu. I bardzo z tego powodu cierpiały. Zabrakło siły wyższej. Jagienka jest bardzo chora i poczułam, że ten kot może kiedyś być przyczyną żalu i niepokoju, których już nie da się naprawić. Jagienka uwierzyła w moce naszego gościa i dodała, że ma jeszcze jedno marzenie, „o którym zapomniała, tzn. zaczęła je mieć nagle jak popatrzyła na malutkiego dzidziusia w kołysce”: chce siostrę. Zobaczymy za rok 😉 Ania Witczak – nastoletnia pacjentka oddziału onkologicznego dla dzieci – przekazała Pani Prezydentowej swoją książkę z dedykacją. Dziewczynka jest utalentowaną pisarką i tancerką. Takiego podarunku nie można kupić za pieniądze.
Mój syn Juliusz
jest radosnym, młodym chłopakiem, dzieckiem naszych cyfrowych czasów, tabletów i ery selfie… Kiedy poprosił o takie zdjęcie Prezydentową … zmartwiałam, hmm każdy rodzic wie co czułam. Ale wyszło dobrze, miło i naturalnie. Ma się to wyczucie chwili. Nie po matce, to pewne. Napisałam o moim synu, bo selfie z Prezydentową było mocno zaskakującym pomysłem, ale też dlatego, że chciałam pochwalić się, że mam czworo dzieci i bardzo je kocham. Najbardziej na świecie. I że fundacja Gajusz właśnie dzięki nim zrobiła aż tyle. Bo miłość ma wielką moc.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Rodzina
Każdy z nas należy do rodziny. Każdy z nas ma w niej swoje miejsce. Jesteśmy emocjonalnie powiązani z ojcem, matką, rodzeństwem, dziadkami, a nawet z tymi o istnieniu, których nigdy nie słyszeliśmy, poprzez biologię – tajemnicze dla większości powinowactwo genów.
Z doświadczeń większości psychologów wynika, że dzieci porzucone zawsze będą tworzyły bliską więź ze swoimi rodzicami biologicznymi i z nimi tworzą tzw. pole energetyczne rodziny. Nikt i nic nie zastąpi im biologicznej mamy, taty i innych bliskich. Nawet nasz „Pałac”, rodzina adopcyjna czy zastępcza. Nasi mali pacjenci są częścią swoich rodzin, dzielą z nimi geny, los i emocje. I chociaż czasem mama albo tato postępują w sposób, który trudno nam, pracownikom Fundacji, zaakceptować, musimy się nauczyć nie oceniać i nie osądzać. Nie znamy przecież historii tych ludzi. A kiedy w zaufaniu opowiadają nam o swoim dzieciństwie i rodzinie, o problemach, z jakimi muszą się mierzyć, zaczynamy rozumieć, że nie mogą zająć się swoimi dziećmi. Wtedy po raz kolejny przekonujemy się, że żaden scenariusz filmowy nie dorównuje życiu, biorąc przy tym lekcję pokory i szacunku do innych ludzi.
I jeszcze jedno – chyba najważniejsze! Jest absolutnie pewne – nasi pacjenci oczekują, że będziemy o ich rodzicach mówić i myśleć dobrze. Nawet najbardziej zranione dzieci, które skarżą się, że któreś z rodziców jest złe, że zostały porzucone, promienieją, kiedy słyszą nasze słowa – „ludzie często popełniają błędy, ale my czujemy, że mama/tato cię kocha”. Pielęgnujmy w nich te ciepłe uczucia, może nawet miłość. Ona im daje, jak nam wszystkim, wielką siłę.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Przedsiębiorcza inaczej
Moje dzieci są dla mnie najważniejsze na świecie. Powtarzam im to do znudzenia codziennie. Jak byli mniejsi i bardziej łasi na czułości zasypiali dopiero kiedy powiedzialam, że kocham ich jak stąd na koniec świata i z powrotem.
Gubię rachunki dlatego wiem doskonale, że istnieje coś takiego jak duplikat faktury. Nie potrafię liczyć – zdawałam trzy razy egzamin komisyjny z matematyki. Nie znam się na budownictwie – myślałam, że jastrych ma coś wspólnego ze strychem. Moje drugie imię to chaos. Aż tu nagle okazuje się, że jestem Kobietą Przedsiębiorczą. Chaos to podobno wyższa forma porządku.
Zostałam nią najpierw zgodnie z opinią dziennikarzy „Dziennika Łódzkiego”, którzy zgłosili moją kandydaturę do konkursu „Kobieta Przedsiębiorcza województwa łódzkiego”, prowadzonego przez ich gazetę. Tę opinię podtrzymali łodzianie i mieszkańcy Łódzkiego. Dostałam 5450 głosów, co zaowocowało tym, iż znalazłam się wśród dziesięciu najbardziej przedsiębiorczych kobiet województwa.
Dziękuję. Cieszę się, bo w praktyce będzie to oznaczać więcej informacji o Fundacji „Gajusz” w mediach czyli więcej sympatyków i osób zainteresowanych naszą działalnością, więcej wolontariuszy i więcej pieniędzy z 1% na opiekowanie się chorymi dziećmi.
Naczelnik jednego z łódzkich urzędów skarbowych zwierzył się ostatnio, że gdy rozmawiał ze mną cztery lata temu i pochwaliłam się, iż mam już odłożone 30 tysięcy złotych na budowę stacjonarnego hospicjum w Łodzi, to pomyślał wówczas: „Ależ to będzie katastrofa!”. Tymczasem od półtora roku „Pałac” czyli stacjonarne hospicjum dla osieroconych dzieci przy ul. Dąbrowskiego 87 przyjmuje pacjentów. Wspieramy również rodziny małych księżniczek i małych książąt – aby dzieci mogły wrócić do domu. Bo nawet najpiękniejszy pałac nie zastąpi miłości mamy i taty.
Jednak wiem, że hospicjum przypomina rodzinę zastępczą, a nie szpital. To wielkie osiągnięcie całego zespołu, a przede wszystkim niań i pielęgniarek.
Więc może faktycznie słusznie zostałam wybrana kobietą przedsiębiorczą…
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Piętaszek
13 września 2013, CZMP
Piętaszek miał 5 miesięcy kiedy go poznałam. Był 13 września 2013 roku, piątek. Izolatka w szpitalu CZMP. Kwintesencja nieszczęścia: samotne, umierające niemowlę. W maseczce tlenowej, z nóżkami w gipsie, na wyciągu. Najstraszniejsza wydawała mi się cisza w jego pokoiku. Pielęgniarka pozwoliła mi zdjąć na kilka sekund maskę i zobaczyć buzię chłopczyka. Maluch miał być bez kontaktu, a – byłam tego pewna – spojrzał na mnie rozumnie, uważnie i smutno. Płakałam dzwoniąc do Cezarego, naszego filmowego przyjaciela. I zarzekałam się, że widziałam życie w tych oczach. Lekarze uśmiechali się współczująco – odjęło matce wielodzietnej rozum, pokochała niemowlę i nie przyjmuje do wiadomości faktów – tak chyba myśleli, wtedy.
Miesiąc później, w Pałacu czyli Stacjonarnym Hospicjum dla Dzieci:
Piętaszek codziennie noszony, kochany, pracujący ze mną przy laptopie, postanowił pokazać medycynie środkowy palec. I w ciągu kilkunastu dni (!) nauczył się śmiać, domagać uwagi i noszenia, samodzielnie jeść, drzeć się wniebogłosy!
Odwiedziła go babcia i płakała ze wzruszenia, powtarzała, że dziękuje i że to cud. Piętaszek zaczął rosnąć, rozwijać się, kochać, grymasić, chcieć.
Rodzice odważyli się – wspólnie z nami – zawalczyć o syna, o mieszkanie i udało się!
14 lutego 2016
Piętaszek mieszka z rodzicami w centrum Łodzi, w mieszkaniu z ogródkiem, dostosowaną łazienką. Rozwija się wspaniale wbrew (rozsądnym) prognozom lekarzy, czeka na zabiegi ortopedyczne i wiele badań.
Jest pięknym dowodem na bezcenną siłę rodziny, na to, że nigdy nie ma pewności, nawet w medycynie. Nadzieja umiera ostatnia, a miłość to potęga.
Piętaszku, mój najukochańszy wiceprezesie, kocham Cię. Ciocia Tisa.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Pałac bez Królewicza
Patryk, porzucony przez rodziców, pierwsze miesiące swojego życia spędził w szpitalu. Miał dwa miesiące, kiedy trafił do Pałacu. Śpiący królewicz, który stale spał, z rozszczepem wargi i podniebienia, malutką główką. Od razu zaczęliśmy stosować swoją terapię: dotyk, karmienie połączone z tuleniem, noszenie, kołysanie i inne rytuały, znane od wieków. Oczywiście, że zadziałało! Maluch przestał ciągle spać, zaczął się uśmiechać, nauczył się płakać i jak każde dziecko na świecie domagać dowodów zainteresowania i miłości.
Wtedy jeszcze nie czytałam książki „O chłopcu wychowywanym jak pies”, której autorem jest Bruce Perry, wybitny psychiatra, zajmujący się skutkami traum i wczesnodziecięcych zaniedbań. Nie wiedziałam, że postępujemy z Patrykiem książkowo. A my po prostu kierowaliśmy się naszym matczynym instynktem i podstawową wiedzą, które podpowiadały nam jak uratować dzidziusia.
Przeczytałam tę wspaniałą książkę amerykańskiego psychiatry, dopiero wtedy, kiedy dziewięcioipółmiesięczny Patryk został zabrany na wniosek sądu rodzinnego do domu małego dziecka. Bo pod koniec maja łódzki sąd uznał, że nasz królewicz jest zbyt zdrowy do takiej placówki jak hospicjum stacjonarne i przeniósł malucha do publicznej, przepełnionej placówki. Kiedy Rzecznik Praw Dziecka uznał, że sąd postąpił niewłaściwie, ten rozpoczął rozpaczliwe poszukiwania jakiejkolwiek rodziny gotowej zająć się Patrykiem. Nie trzeba być psychologiem, żeby wiedzieć, czym jest dla malucha kolejne – czwarte – miejsce pobytu w ciągu roku. Za każdym razem jest zrywana więź i kruche zaufanie. Książka Perry’ego opowiada o kilkorgu takich dzieciach. Jeden, kiedy podrósł, zabił dwie nastoletnie dziewczynki, a następnie zgwałcił i zmasakrował zwłoki. Drugi nie mówił, nie rósł, nie chodził i był agresywny, z trzecim było podobnie. Córka matki wychowywanej w placówce, a następnie rodzinie zastępczej nie rosła i w ogóle nie przyswajała pokarmów, podejrzewano wczesnodziecięcą anoreksję. Okazało się, że zabrakło dotyku, czułości, kołysania… Tylko i aż tyle. Bliskość i ciężka praca, jak dowodzi w książce Perry, pozwoliły, żeby trzy z tych historii miały choć częściowy happy end.
W pierwszych miesiącach życia dzieci uczą się języka miłości. Mózg zostaje ukształtowany dzięki doświadczeniom. Kiedy nauczymy dzieci tej umiejętności za późno, zawsze będą mówić z obcym, nienaturalnym akcentem. Ale najgorzej będzie, kiedy nigdy nie dowiedzą się, co to znaczy być kochanym i bezpiecznym.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Nowe życie
Najważniejsze, najpiękniejsze chwile w życiu są podobne i jednocześnie absolutnie różne i wyjątkowe, bo nasze własne. „Nie ma dwóch tych samych pocałunków, dwóch tych samych spojrzeń w oczy”. Miłości, pierwsze dzieci, marzenia, plany, najcudowniejsze bezzębne uśmiechy, niepewne kroki – jest tyle oczekiwań, pragnień i próśb do Boga, do świata, żeby wszystko było dobrze. Idąc na zakupy możemy liczyć na gwarancję, rękojmię, całe ryzyko jest po stronie sprzedającego. Kiedy na teście ciążowym pojawią się dwie ciemnoróżowe kreski, w ciągu kilku sekund zmienia się dotychczasowe życie.
Kilka nasiusianych kropelek i nagle – jakże przyziemnie – w łazience dowiadujemy się o nowym istnieniu, cudzie, dziecku. „Żeby tylko było zdrowe” – to chyba najczęstsza pierwsza myśl. Skłonność do ryzyka, umiejętność pokonywania strachu to niezwykle ważna część życia i rodzicielstwa. Mam czworo dzieci i pamiętam USG każdego z nich. Nie da się zapomnieć ponad stu czterdziestu uderzeń małego serduszka na minutę, z dziwnym dźwiękiem w tle, przypominającym szum wiatru nad morzem. Podwójne tętno – moje i dziecka – zaczęło odmierzać godziny, na dobre, na niepewność i miłość bezwarunkową. Takie małe serce schowane w środku, w każdej mamie, jest całkowicie zależne, bezbronne i nawet – z jego powodu – nie można pić coca coli, jeść serów pleśniowych ani ibupromu na ból głowy.
Kiedy, na szczęście bardzo rzadko, okazuje się, że dziecko jest chore, być może śmiertelnie, pojawia się przerażenie, bunt, niezgoda na to co ma się wydarzyć, szukanie przyczyn, winy, ratunku. Ale to było zawarte w umowie ze światem – nie ma pewności, że wszystko będzie wspaniale ani nawet w miarę dobrze. Nowo poczęte dziecko z wadą nie jest przedmiotem. Jest żywą, czującą istotą, najważniejszą na świecie dla rodziców i jednocześnie tak trudną do przyjęcia. Nasza Fundacja pomaga rodzinom prowadząc, hospicja: perinatalne, domowe, stacjonarne.
Chcemy, żebyście wiedzieli, że nie jesteście sami, że naszym zadaniem jest niesienie realnej, profesjonalnej pomocy – medycznej, psychologicznej i socjalnej.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Kawałek nieba jest w domu
Zbudowaliśmy Pałac dla nieuleczalnie chorych dzieci, którymi nie mogą opiekować się rodzice. Mieszkało w nim dotychczas ponad trzydzieścioro małych Książąt i Księżniczek. Zrobiliśmy – wspólnie z Wami – tak dużo jak to było możliwe. Piękne komnaty, kolorowe ściany, obrazki, bajki, wspaniałe nianie i super profesjonalny zespół medyczny.
I okazało się, że to wciąż za mało. Od najpiękniejszej przestrzeni, ogrodu, arcyciekawej bajki lepsza jest mama, a rodzinny dom to świątynia. Dlatego zawsze kiedy jest szansa, nawet niewielka i obarczona ryzykiem, robimy wszystko, żeby maluchy wróciły do rodziny… To wymaga wielu przygotowań. Przekonania najbliższych, żeby spróbowali, bo dziecko ich potrzebuje najbardziej na świecie. Często konieczny jest kosztowny remont, zakup sprzętu medycznego.
Udało się aż pięć razy. Pierwszy do domu wrócił Piętaszek, potem Piotruś, ś.p. Samira, Nadia znalazła nową rodzinę, Kinga jest już z mamą, babcią rodzeństwem.
Te historie jeszcze raz pokazały ile znaczy rodzina, więzi, uczucia. Nawet w najtrudniejszych sytuacjach kawałek nieba jest w domu, słońce najpiękniej świeci w ogródku mamy, raj jest w uśmiechu babci. Najprawdziwsze szczęście ma zapach zupy pomidorowej, nawet jeśli będzie podana dziecku do PEG-a.
To wszystko jest możliwe dzięki Waszej pomocy… dziękuję.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz
Jaś miał 20 minut
Hospicjum Perinatalne zapewnia opiekę medyczną, psychologiczną, socjalną jeszcze przed narodzinami śmiertelnie chorego dziecka, organizuje poród, wspiera w okresie noworodkowym jeśli maleństwo przeżyje. Gwarantuje pomoc psychologiczną tak długo jak rodzice jej potrzebują.
Grudniowy piątek
Pani Ania dowiedziała się o chorobie dziecka na początku ciąży. Od razu została skierowana przez swojego lekarza do hospicjum perinatalnego. Opiekowaliśmy się nią przez kilka miesięcy. Kiedy termin porodu się zbliżał pani Anna zamieszkała w hospicjum, w pobliżu szpitala położniczego. W grudniowy piątek wieczorem miał zacząć się mój przedświąteczny weekend z rodziną. Jednak odebrałam telefon od lekarza dyżurnego z hospicjum perinatalnego z prośbą o pomoc. Poród naszej pacjentki trwał już 24 godziny. Zgodziłam się towarzyszyć młodej mamie. Kilka godzin później jechałam do szpitala zastąpić lekarkę… Po drodze zadzwoniłam do fotografa. Obudziłam księdza Pawła, półprzytomnie zapytałam czy o tej godzinie mówi się dzień dobry czy dobry wieczór.
Czuję, że się uda
O trzeciej nad ranem weszłam na salę porodową w szpitalu Pro-Familia. Nowoczesność tego miejsca polega nie tylko na luksusowych warunkach, sprzęcie najnowszej generacji, ale przede wszystkim na przygotowaniu całego personelu do najtrudniejszych sytuacji. W ciężkich chwilach położna tuliła dziewczynę, pod koniec porodu nawet ją całowała w czoło. Nie mogłam uwierzyć. Zadbała także o rodzinę czekającą na korytarzu. Pojawiłam się po 29 godzinach porodu, zobaczyłam panią Annę ledwo stojącą na nogach. Położna wytłumaczyła nam, że nie można bardziej przyspieszyć porodu, ponieważ pacjentka miała kiedyś cesarskie cięcie. Zmęczona dziewczyna nagle zupełnie przytomnie popatrzyła na mnie i zapytała, pani Tiso, a co jeśli ja nie dam rady?
Wiedziałam, że muszę ważyć słowa. Dałam sobie dwie sekundy na zebranie myśli, zaufałam intuicji. – Czuję, że się uda – odpowiadam, ale w razie kłopotów szpital jest przygotowany do cesarskiego cięcia. Nawet teraz? – dopytywała. Spojrzałam na położną, potwierdziła. Wyszłam na chwilę do rodziny, księdza, fotografki. Mama pani Ani zaczęła ze mną rozmawiać o wnuczku. Bała się wejść na salę porodową. Przekonałam ją, że warto spróbować. Obiecałam, że będę przy niej. Wróciłam do „mojej” pani Ani. Po 31 godzinach porodu musiała czuć się jak na torturach, oczywiście przez cały czas dostawała środki przeciwbólowe, ale nie ma leku na wyczerpanie, strach, brak snu. Zmieniałam kompresy na głowie, starałam się być obok i reagować na jej potrzeby. Ale nie mogłam przyspieszyć narodzin dziecka, nikt nie mógł. Pani Ania traciła siły. Zaczęła prosić o cesarskie cięcie. Pomyślałam – Nie, no nie teraz, po 32 i pół godzinie cierpienia jeszcze operacja? I kolejny ból? Przez wiele dni? Nie. Spontanicznie zaczęłam mówić do rodzącego się chłopca – „Jasieńku, mamusia już naprawdę nie ma siły, bardzo Cię proszę urodź się podczas czwartego skurczu”. Pani Aniu poprośmy go razem. – Jasiu nie bój się, czekamy – gadałam z wielkim zaangażowaniem. Nie mam już siły – dodała pani Anna. Lekarz popatrzył na nas trochę zdziwiony. Tylko cudowna położna powiedziała – żeby się pan nie zdziwił, może ten mały ma dobrego ducha. Nieważne o kim mówiła, było to bardzo potrzebne, bo przecież w tym momencie pani Anna potrzebowała wiary, że ten czwarty skurcz będzie ostatnim. Umierałam wtedy ze strachu. W myślach mówiłam: – Jasiu, Jasieńku błagam Cię! I udało się. Właśnie podczas czwartego skurczu przyszedł na świat Jan. Leżał bezpiecznie w ramionach mamy, ssał piąstkę, taki kłębuszek, z bujną czupryną, ze stopkami blisko twarzy. Przytulał się do mamusi przepiękny, różowy, cichutki.
Pożegnanie przed wschodem
Został zbadany przez lekarza, który szepnął, że mamy mało czasu. Poprosiłam szybko księdza, babcię, fotografkę, tato był z nami cały czas. Po chwili usłyszałam: – Janie, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha. Ksiądz Paweł płakał. Tylko mama Jasia była spokojna i pełna jakiegoś blasku. W jednej chwili zmęczenie zniknęło. – Już nie pamiętam tego bólu – powiedziała. Położna zapytała kto przetnie pępowinę. Dostrzegłam opór w rodzinie. Podeszłam i pierwszy raz w życiu przecięłam pępowinę… Podałam Babci wnuka delikatnie, podtrzymywałam go dopóki nie poczuła się pewnie, później wziął go tato. W tym czasie Agnieszka robiła zdjęcia. Dzięki temu rodzina ma piękne pamiątki. Synek szybko wrócił do mamy. Leżał wtulony, spokojny, bez żadnych oznak bólu. Tylko nie ssał już piąstki. Pomyślałam, że to zły znak. Po kilku minutach podszedł lekarz, osłuchał Jasia i powiedział, że odszedł. Tak bardzo chciałam pocieszyć panią Annę, chociaż jednym słowem. Miałyśmy jasną umowę, że o wszystkim mówimy sobie szczerze, nie miałyśmy czasu, żeby poznać się dobrze, dlatego zgodziła się być moim przewodnikiem. Kiedy zobaczyła, że szukam jakiegoś słowa, powiedziała krótko – „teraz nie rozmawiamy”. Bezcenne, bo jej „tak” znaczyło tak a „nie” to było nie. Moja rola się skończyła, pocałowałam mamę i synka i wyszliśmy z księdzem i Agnieszką. Było jasno, słońce wschodziło czerwienią nad ulicą Niciarnianą. Dochodziła ósma. Za chwilę miało nadejść Boże Narodzenie. Dopiero w domu zaczęłam płakać. Kiedy się obudziłam dotarło do mnie dlaczego oni nie chcieli przeciąć pępowiny. Przeraziłam się, a potem zrozumiałam, że tak miało być.
Załączam serdeczne pozdrowienia
Tisa Żawrocka – Kwiatkowska
Prezes Zarządu Fundacji Gajusz